Północne dawne stolice Sri Lanki były niewielkimi, spokojnymi i sennymi miasteczkami, za to Kandy to już jedno z większych miast na Cejlonie, dlatego przywitał nas tu harmider, uliczny hałas, zgiełk i smog. Ponoć Kandy to miasto, które ładnie wygląda nawet wtedy, kiedy pada. Cóż, po kilku dniach w nim spędzonych dalej nie wiem jak wygląda, kiedy nie pada, więc nie mogę porównać…
Miejska dżungla
Na szczęście nasz hotel, mimo że znajdował się w centrum, był dosyć cichy i spokojny. Jak zwykle przywitała nas lankijska uprzejmość, ale choć pracownicy hotelu starali się jak mogli by jak najlepiej nas obsłużyć, to jednak nie potrafili powiedzieć nam co oprócz Świątyni Zęba Buddy warto w mieście zobaczyć. Cóż, czasami pomoc mieszkańców jest nieoceniona, czasami jednak trzeba zdać się na siebie. Odpoczęliśmy chwilę w naszym pokoju i postanowiliśmy pójść, gdzie nas nogi poniosą.
Otoczone dżunglą Kandy samo jest istną miejską dżunglą. Stolica Centralnej Prowincji liczy ponad 120 tysięcy mieszkańców – dużo mniej niż moje rodzinne miasto, a jednak natężenie ruchu i tłumy ludzi przytłaczają. Miasto założone zostało ponoć w XIV wieku. Pod koniec wieku XVI Kandy zostało stolicą ostatniego niezależnego królestwa na wyspie po podboju Portugalczyków. Przed kolonizatorami broniło się aż do XIX wieku, kiedy to w 1815 roku Vikrama Rajasinha, ostatni król Królestwa Kandy, podpisał rozejm z Brytyjczykami. Dzisiaj, najżywszym wspomnieniem królestwa jest Sri Dalada Maligawa oraz położony w pobliżu pałac królewski. To właśnie ten kompleks chcieliśmy zobaczyć, gdy wyszliśmy z hotelu.
Jak się okazało, nie zaszliśmy daleko, bo zaraz po minięciu Kandy Clock Tower znaleźliśmy uroczą kafejkę: Cejlon Tea Cabin, która miała wszystko czego spragniony turysta potrzebuje: klimatyzację, zimne napoje, europejskie jedzenie i Wi-Fi. Uwielbiam azjatycką kuchnię, ale po kilku dniach człowiek ma dosyć curry, ryżu i noodli, więc z przyjemnością zajadałam się frytkami, panini i innymi przekąskami, popijając pyszny chai i odpoczywając od zgiełku ulicy. Nie chcieliśmy jednak marnować popołudnia, w końcu musieliśmy się więc ruszyć dalej. Odwiedziliśmy lokalny targ, który zamiast lokalnych produktów w większości oferował chińskie badziewie. Za to sklepy, szczególnie te na ulicy prowadzącej do Świątyni Zęba Buddy, to zupełnie inna sprawa. Kandy to chyba handlowa stolica Sri Lanki, jak wnioskować można z ilości sklepów i ich asortymentu. Jeśli ktoś planuje kupić pamiątki czy rękodzieło, to w Kandy na pewno znajdzie coś dla siebie i to w bardzo korzystnych cenach (dużo taniej niż w innych miasteczkach). Wiele jest też sklepów, w których można tanio kupić dobrej jakości lnianą odzież (wybór jest duży, ale fasony dla kobiet są nieco niemodne jak na europejskie standardy, mężczyźni mają dużo większy wybór).
Wkrótce trafiliśmy też do Kandy Lake, jeziorka w centrum miasta, co i rusz zaczepiani przez naganiaczy oferujących wizytę na plantacji przypraw (fajna sprawa, ale kilka podobnych plantacji widzieliśmy już w Indiach), kiedy zainteresowało nas coś innego, a mianowicie ulotka dotycząca pokazu tradycyjnych lankijskich tańców, który odbywał się niedaleko.
Tradycyjne lankijskie tańce
Pokaz odbywał się w dużej, odrapanej sali, trochę przypominającej remizę strażacką, trochę szkolną aulę, w której poustawiane były w rzędach stare plastikowe krzesła. Dosyć duża scena osłonięta była płachtą, która wyglądała, jakby była zrobiona z worków na śmieci. Może i nie wyglądało to zachęcająco, ale w końcu nie to było ważne. Przy wejściu dostaliśmy karteczkę z programem przedstawienia i opisem poszczególnych tańców. Ulotki przygotowane były w kilku językach, w tym nawet w języku polskim! Pokaz trwał około godziny i oprócz tancerzy tańczących w tradycyjnych strojach zobaczyliśmy też śmiałków chodzących po rozżarzonych węglach. Może cała oprawa tego artystycznego wydarzenia nie była wysokich lotów, ale mi bardzo się podobało to spotkanie z tradycyjną lankijską kulturą. Kandy nazywane jest kulturalną stolicą Sri Lanki. Nie wiem, czy to trochę nie na wyrost
Świątynia Zęba Buddy
Najsłynniejszą atrakcją Kandy jest Tooth Relic Temple czyli świątynia, w której przechowywana jest relikwia w postaci zęba Buddy. Skąd ów ząb się tam wziął? Według podań ząb trafił na Sri Lankę w IV wieku, przemycony tu przez księżniczkę Hemamali. Początkowo relikwia trafiła do Anuradhapury, a za jej odpowiednie przechowywanie odpowiedzialny był król. Tym samym, posiadanie relikwii niejako sankcjonowało władzę. Kolejni królowie z królestw Anuradhapury, Polonnaruwy, Dambadeniyi i Gampoli budowali więc Świątynie Zęba w pobliżu swoich rezydencji. Tak też było w przypadku Kandy. Budowa obecnej świątyni rozpoczęła się w XVII wieku, na miejscu uprzednio zniszczonej.
Każdy Lankijczyk, z którym rozmawialiśmy w Kandy mówił nam o świątyni jako o czymś, co koniecznie musimy zobaczyć. To właśnie ta świątynia jest celem tysięcy pielgrzymów. Dodatkowo dowiedzieliśmy się, że jeśli idziemy do Świątyni Zęba Buddy, musimy tam pójść w godzinach odprawiania “ceremonii”, która rozpoczynała się codziennie o 19.30. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale skoro była to jedna z najświętszych świątyń buddyzmu, to musiało to być coś wyjątkowego i niezwykłego. Na miejsce przyszliśmy około 30 minut wcześniej, ale musieliśmy jeszcze przejść szczegółową kontrolę. Strażnicy przy wejściu na teren świątyni sprawdzali zwiedzających nie mniej dokładnie niż na lotnisku, a w dodatku pilnowali, aby każdy był odpowiednio ubrany. A jako że to jedna z najważniejszych świątyń buddyjskich, nawet u mężczyzn spodenki do kolana tym razem nie przechodziły kontroli (w innych świątyniach nie było problemu). Później musieliśmy jeszcze zostawić buty w odpowiedniej szatni i dopiero wtedy mogliśmy udać się do środka.
W świątyni gromadził się już tłum wiernych, w większości ubranych na biało – tradycją jest, że Lankijczycy ubierają się w ten sposób podczas pielgrzymek do świątyń i świętych miejsc. Ceremonia miała odbywać się na piętrze głównego budynku. W centralnym miejscu znajdował się tam podłużny blat, na którym wierni składali w ofierze cudownie pachnące kwiaty, za nim kaplica, odgrodzona od wiernych bramą z niewielkim okienkiem. Nie wiedzieliśmy dokładnie co będzie się dziać i jakie miejsce zająć, aby wszystko dobrze widzieć – część osób ustawiała się kolejce przed kaplicą (kolejka wiła się w dół po schodach), a część stała przed stołem z ofiarami. Część wiernych była skupiona, pogrążona w modlitwie, a część nie kryła podekscytowania.
“Ceremonia” rozpoczęła się z małym opóźnieniem. Na miejsce przybyła procesja mnichów, tradycyjnie ubranych w pomarańczowo-czerwone szaty. Okienko od kaplicy zostało otwarte i ludzie, którzy ustawili się w kolejce mogli podejść, zaglądnąć do środka, pomodlić się i złożyć ofiarę na ręce mnicha, który w okienku “obsługiwał” wiernych. Każdy miał tak naprawdę tylko kilka sekund – przed okienkiem nie wolno było się zatrzymywać ani na chwilę, a porządku pilnowali mnisi.
W czasie gdy wierni podchodzili do ołtarza, na podłużnym stole kilku mnichów układało mandale z ofiarnych kwiatów. Czasami któryś z wiernych, najczęściej starsze kobiety, chciały włączyć się w pracę, ale jeden ze starszych mnichów w bardzo zaborczy sposób podchodził do swojego dzieła. Nie pozwalał nikomu dołożyć do niego cegiełki, sam starannie wybierał kwiaty, które mogły trafić do mandali. Żaden uwiędły czy uschnięty kwiat nie miał szans.
Gdy większość ludzi z kolejki zdążyła już pomodlić się przed kaplicą i przejść na drugą stronę, mnisi zamknęli okienko. Kilka osób zostało jeszcze żeby się pomodlić, ale nic innego w świątyni się nie działo. Zęba Buddy oczywiście nie widzieliśmy – jest on przechowywany w szkatułce w kształcie stupy, a ta schowana jest jeszcze w kilku innych szkatułkach, niczym matrioszka. Wierni mogli więc w okienku zobaczyć tylko tę szkatułkę, nic więcej. Wygląda ona tak (zdjęcie jest nieco słabej jakości, bo robione z daleka, telefonem komórkowym):
Ceremonia nie była może niezwykła czy spektakularna, ale warto było ją zobaczyć. Do Świątyni Zęba Buddy zjeżdżają buddyści nie tylko ze Sri Lanki, ale i z całego świata. Modlą się przy tym bardzo żarliwie, a w powietrzu aż czuć atmosferę głębokiej wiary, jakiej często trudno doświadczyć w znanych mi katolickich kościołach.
Z całego wrażenia i podekscytowania nie zwróciłam nawet większej uwagi na architekturę świątyni. Ale bądź co bądź, nie to tym razem było najważniejsze. Szczerze mówiąc, nie chciałam tam już wracać następnego dnia, bo chciałam zachować w pamięci wspomnienie atmosfery tego wieczora, a nie turystyczne zwiedzanie.
Dodaj komentarz