Jeśli miałabym wybrać najbardziej niesamowite miejsce w Nowej Zelandii to byłoby niezmiernie ciężko, ale na pewno gdzieś na górze listy znalazłby się Roy’s Peak. Z pozoru niewielki szczyt, o którym nie pisze nawet Lonely Planet, a z którego roztacza się wręcz nieziemski widok na jezioro Wanaka i Alpy Południowe, a wśród nich Mount Aspiring.
O Roy’s Peak’u dowiedziałam się od kolegi, który w Nowej Zelandii był kilka miesięcy wcześniej, w czasie polskiej wiosny (nowozelandzkiej jesieni). Z tego co opowiadał, podczas całej ich trzytygodniowej podróży niemal cały czas padało i okropnie wiało. Jakże wielkie było jego zaskoczenie gdy później zobaczył tonę naszych zdjęć w pełnym słońcu! Tak samo było z Roys Peak – kolega wspinał się w deszczu i wietrze, a my w upalnym słońcu. Sama nie wiem co jest gorsze, bo upał dal nam nieźle w kość.
Roys Peak
Do miasteczka Wanaka, w pobliżu którego leży Roy’s Peak przyjechaliśmy przed południem i natychmiast wyruszyliśmy w poszukiwaniu wspomnianego szczytu. Nie było go na mapie, nie było go w przewodniku, co jest bardzo dziwne, bo każdy go tutaj zna. Musieliśmy więc pytać przechodniów o drogę. Początek trasy znajdował się jednak jakieś 6 km od centrum miasta. Na miejsce dotarliśmy około południa. Zostawiliśmy auto na parkingu (który o tej porze był juz prawie pełny) i ruszyliśmy, pełni złudnego optymizmu, dziarskim krokiem w górę. Tabliczka z opisem trasy określała ją jako “łatwą”, ale nie dajcie się zwieść podstępnym Nowozelandczykom! Mimo że wzniesienie nie ma imponującej wysokości (“zaledwie” 1578 metrów) to podejście jest strome, i nie tylko nam nastręczyło sporo trudności, szczególnie przy mocnym nowozelandzkim słońcu.
Tak więc temperatura sięgała 30 stopni, a już na szlaku okazało się, że mieliśmy ze sobą tylko… półlitrową butelkę wody. Na dwie osoby. Nie chciało nam się wracać i jechać z powrotem do miasta na zakupy, uznaliśmy więc, że jakoś damy radę (o naiwności!). Było ciężko, nawet bardzo, z językiem na brodzie pokonywaliśmy kolejne zakręty wypatrując końca szlaku i delektując się każdą wypitą kropelką cennego płynu. W pewnym momencie bliska byłam nawet napicia się wody z kałuży! Na szczęście widoki rekompensowały wszystko i można było użyć ich jako wymówki do zatrzymania się i złapania oddechu.
Na szlaku tego dnia było całkiem sporo ludzi, jednak najwięcej po drodze spotkaliśmy owiec, które na zboczach góry mają swoje pastwiska. Co i rusz słychać było beczenie, i zamiast patrzeć w górę, trzeba było patrzeć pod nogi, aby przypadkiem nie wdepnąć w kupę. W zasadzie tak było tylko na początku, później nie liczyło się już nic oprócz tego, by w końcu dojść do celu…
Najpierw jednak przedwierzchołek. Znienawidzone przeze mnie słowo. Daje złudną nadzieję, że to już, a później okazuje się że najgorsze jeszcze przed nami. “Przedwierzchołek” Roy’s Peak znajduje się mniej więcej w 2/3 drogi na szczyt. Znaczna część turystów właśnie tu kończy swoją wędrówkę, bowiem juz stąd roztacza się wspaniały widok. Już tutaj stajemy twarzą w twarz z niezaprzeczalnym pięknem i majestatem przyrody, który nie ma nic wspólnego z czasem – tak samo wyglądały Alpy Południowe i jezioro Wanaka 1000 lat temu jak i wyglądają teraz z tego miejsca. Jednak dopada nas zmora czasu – do najładniejszego punktu widokowego ustawia się… kolejka. Kilkadziesiąt osób stoi równo w rządku czekając na swoją kolej na zrobienie sobie zdjęcia. Wśród nich prym wiodą oczywiście Azjaci, którzy nie zważają na dobre wychowanie i zupełnie nie spieszą się z pstrykaniem fotek. Podczas naszego 15-minutowego odpoczynku obserwowaliśmy pewną Azjatkę, która zawłaszczyła sobie ten kawałek przestrzeni na cały ten czas wywołując lawinę oburzenia wśród kolejkowiczów.
Idziemy więc dalej, dalej w górę, tym razem niemalże tylko we własnym towarzystwie, bo i ludzi mniej i owiec też już nie widać. Pojawiają się za to hałdy śniegu, robi się chłodniej, trzeba się ubrać. Ten odcinek trasy idzie już jakoś łatwiej i nie wiedzieć kiedy jesteśmy w końcu na szczycie. Na tym prawdziwym szczycie, który dzielimy tylko z dwójką innych osób. Więc można sobie spokojnie usiąść, robić zdjęcia do woli i delektować się panoramą. Warto było!
Z powrotem prawie biegniemy, zmęczenie prawie całkiem z nas uleciało. Jest późno, więc na szlaku nie ma juz prawie nikogo. Tylko nieliczni wciąż podążający w górę mijając nas z nadzieją w głosie pytają: “daleko jeszcze”?
Pięć i pół godziny w tę i z powrotem. 5-6 godzin trasy podawała podstępna tabliczka. Zmieściliśmy się w czasie, chociaż wcale nie szliśmy na rekord, a nawet przeciwnie – wręcz wlekliśmy się na górę. Ale nie to się tutaj liczy.






Wanaka
Powrót do Wanaka. Zasłużony obiad w “fancy” knajpce. Na deser naleśniki. I duże zakupy. Tyle pamiętam, bo w głowie cały czas miałam krajobrazy ze szlaku. Wieczorem padliśmy jak muchy, ale z samego rana zjedliśmy śniadanie nad jeziorem, które z innej, bliższej perspektywy też wyglądało ładnie. Z chęcią spędziłabym tu więcej czasu, żeby móc pochodzić po okolicznych wzgórzach, popływać w jeziorze, powdychać tego świeżego powietrza. Jest mnóstwo jezior w Nowej Zelandii, ale takie jest tylko jedno. Jeśli kiedyś wrócę na Antypody to na pewno wrócę do Wanaka.




Dodaj komentarz