Z Kandy bardzo chciałam się udać do Knuckles Forest Reserve – lasu deszczowego położonego w górach na wschód od Kandy, jeszcze niezbyt popularnego wśród zachodnich turystów i nie skażonego komercjalizacją. “Knuckle” po angielsku znaczy tyle co “kłykieć”. Nazwa rezerwatu wzięła się stad, że profil tego pasma górskiego przypomina zaciśniętą pięść. Chociaż rezerwat zajmuje stosunkowo niewielką powierzchnię, znany jest ze swojej ogromnej bioróżnorodności. Ponad 34% endemicznych gatunków drzew, krzewów i ziół znaleźć można właśnie tutaj. Jest to też świetne miejsce dla ornitologów, żyje tu 28 gatunków ptaków, spośród których aż 17 to gatunki endemiczne. W rezerwacie jest kilka szlaków turystycznych, nie można jednak udać się tam na własną rękę – trzeba wynająć przewodnika. Stosunkowo nie jest to też tani wypad – całodniowa wycieczka kosztuje ok. 55 USD od osoby. Wstrzymywała nas pogoda – akurat na najbliższe dni w Kandy i okolicach przewidywano ciągłe opady, ale jak nas uświadomił pracownik informacji turystycznej w Kandy – w końcu to las deszczowy, tam prawie ciągle pada. W sumie racja, ale też nie sam deszcz był najstraszniejszy, do niego już się bowiem przyzwyczailiśmy, ale raczej mgła i chmury z nim związane, które potrafiły zasłonić nawet najpiękniejszy górski widok. Rozważając za i przeciw zdecydowaliśmy się jednak pojechać.

Monsoon mode on

Przygotowaliśmy sobie płaszcze przeciwdeszczowe, parasole i “nieprzemakalne” buty trekkingowe, nastawiliśmy budziki i już o 7 rano byliśmy gotowi do drogi. Po cichu mieliśmy nadzieję, że nasz przewodnik przyjedzie po nas samochodem, ale pod hotelem czekał na nas… tuk tuk. No coż, zimno, wiatr i deszcz wdzierający się do tuk tuka to przecież dla nas nic nowego. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do jednej lokalnej restauracji a la dom weselny po lunch w pudełku i do innej, małej kawiarni na śniadanie. Typowe lankijskie śniadanie dodam, czyli rice & curry (podziwiam Lankijczyków, którzy jedzą to samo danie na śniadanie, obiad i kolację). A później już tylko kawał drogi, z widokiem na góry i przełęcze, pola herbaciane, niewielkie wioski, czyli jakże piękny, typowo lankijski krajobraz. I jak się okazało podczas tego przejazdu widoki mieliśmy o niebo lepsze niż podczas samego trekkingu…

Las deszczowy = pijawki

Tuk tuka zostawiliśmy w pobliżu niewielkiej świątyni buddyjskiej, wybudowanej na małej wysepce na środku stawu i ruszyliśmy wąską ścieżką wśród gęstwiny zieleni. Nasz przewodnik uprzedził nas by nie zatrzymywać się w trawie i sprawdzać co chwilę buty czy nie ma na nich pijawek. A ja już po 2 minutach miałam dosyć i chciałam wracać do domu, gdy na swoich butach zobaczyłam ich dziesiątki! Nasz przewodnik miał ze sobą dziwny roztwór (coś jak detol), którym polewał nasze nogi i buty aby odstraszyć pijawki – i faktycznie to działało, ale tylko na chwilę. Na początku co chwilę zatrzymywaliśmy się i polewaliśmy stopy magicznym roztworem. Przewodnik wlewał nam obficie płyn do butów, więc już po chwili woda chlupała nam w środku – na nic się więc zdała ich wodoodporność. Tymczasem ścieżka prowadziła coraz stromiej w górę, a przewodnik, który już chyba tracił do nas (głównie mnie) cierpliwość tylko krzyczał: “Nie zatrzymujcie się! Dalej! Szybko! Do góry! Bo was zjedzą pijawki!” nie pozwalając nam ani na chwilę odetchnąć. Jednak gdy tylko na drodze napotkaliśmy jakiś kamień, na którym można było stanąć, przystawaliśmy na chwilę aby sprawdzić stopy. Jakimś cudem jednak, mimo że tego dnia chodziło po mnie setki pijawek, żadna z nich nie wbiła się we mnie. Za to A. miał ich kilka, może nawet kilkanaście. A ugryzienie pijawki może jakoś bardzo nie boli, ale za to powoduje długie krwawienie. W każdym razie całe to ciągłe odganianie pijawek zdominowało nasz trekking. Nie miałam chwili by się na spokojnie zatrzymać, pooglądać co się dzieje dookoła, bo skupiałam się na obserwacji swoich nóg. I nawet nie chodzi o to, że jakoś specjalnie bałam się tych pijawek, przerażała mnie raczej myśl, o tych wszystkich chorobach, jakie mogą przenosić… (Swoją przygodę z ugryzieniem przez egzotyczne zwierzę i komplikacjach medycznych przeżyłam już w Kambodży, gdy pogryzła mnie małpa i nie chciałam za żadne skarby wracać do tych doświadczeń).

W zasadzie trzeba też przyznać, że nie było co oglądać – białe chmury i mgła zasłaniały cały widok, więc nawet kilka punktów widokowych, które mijaliśmy, nie zaprezentowało nam żadnego sensownego widoku. Po drodze mieliśmy zobaczyć też jakiś wodospad, ale nasz przewodnik uznał że nie ma sensu tam iść, na co przystałam, gdy usłyszałam, że tam pijawek byłoby jeszcze więcej. Te kilka godzin trekkingu w lesie deszczowym minęło nam więc bardzo szybko. Przemoknięci, przemarznięci, a niektórzy z nas i pogryzieni, zatrzymaliśmy się tylko na lunch nad brzegiem rzeki. Jak się okazało tradycyjny lankijski lunch mieliśmy jeść w tradycyjny lankijski sposób, czyli rękami, bo sztućców nikt nam nie zapakował… Ale jak to mówią: przezorny zawsze ubezpieczony – na szczęście w plecaku znalazłam turystyczny zestaw sztućców.

Jeszcze trochę atrakcji…

Czy warto jechać do Knuckles Forest Reserve? Samego trekkingu nie mogę zaliczyć do udanych czy spektakularnych, ale to wypadkowa kilku czynników: pogody, a co się z tym wiąże i dużej obecności pijawek (pijawki nie lubią słońca, więc w słoneczną pogodę jest ich zdecydowanie mniej). Na postawione wcześniej pytanie i tak odpowiem twierdząco! Szczególnie, jeśli ktoś poszukuje miejsc mniej znanych turystom i rzadziej przez nich odwiedzanych. To świetne miejsce na wyciszenie, odpoczynek od zwykłego zgiełku i harmidru panującego w wielu miasteczkach.

Naszemu przewodnikowi zrobiło się chyba trochę głupio, że trekking nie bardzo nam się udał, co oczywiście nie było jego winą. Ale żeby nam to wynagrodzić postanowił nam jeszcze pokazać parę miejsc: kilka wodospadów, okoliczne wioski, plantacje herbaty i ogrody owocowe. Przy okazji dowiedzieliśmy się paru fajnych rzeczy. Na przykład wiecie, że herbatę zieloną i czarną robi się z liści tego samego krzewu? Różnica jest taka, że zieloną robi się z młodych listków (jak na zdjęciu po lewej), a czarną z dojrzałych liści (zdjęcie po prawej).

Plantacje herbaty, Sri Lanka

Mieliśmy też okazję spróbować owocu kakaowca, z którego robi się czekoladę. Wygląda on tak, a w smaku… w niczym czekolady nie przypomina:

Kakaowiec, Sri Lanka

Wycieczkę zakończyliśmy więc w całkiem miły sposób. Po powrocie do Kandy zastaliśmy całkiem przyjemną pogodę, mogliśmy więc jeszcze zanurzyć się w basenie na dachu naszego hotelu. Jednak wody nigdy za wiele! ; )